Marie
W cieniu imponującej, majestatycznej budowli, którą
zamieszkiwali Arvense’owie znajdował się stary, zapomniany przez niemal
wszystkich sad. Otaczał go drewniany, nierówny płot, którego deski popękały w większości
miejsc i pochylały się ku ziemi w różnych kierunkach. Prawie całe ogrodzenie przykrył gęsty kożuch
mchu, a bramka, od czasu do czasu skrzypiała przeraźliwie, kołysana przez
wiatr. W gęstym, zbyt gorącym jak na jesienną porę roku powietrzu unosiła się
słodkawa woń gnijących owoców.
Na samym krańcu sadu, przy linii płotu znajdowała się
stara, niedokładnie zbudowana szopa. Wszystkie walizki, obicia dziesiątek
krzeseł i foteli miały podobny, plamisty odcień brązu, którego nabrały, leżąc
prawie od zawsze w wilgoci i kurzu. Na ich tle wyróżniało się jedynie potężne
pianino. Jedna z jego nóg złamała się, a klapa była otwarta, ukazując szereg
pożółkłych klawiszy.
Pomiędzy wysokimi źdźbłami trawy, które przedzierały się
przez wielkie szpary między deskami, leżały mieniące się w zachodzącym słońcu
odłamki akwarium ludzkich rozmiarów, wypełnione suchymi liśćmi i nadpsutymi
jabłkami.
Ciszę przerwał odgłos splunięcia i ciche uderzenia kilku
pestek o ziemię. Marie jedną ręką objęła pień drzewa, aby nie spaść z wysokiej
gałęzi, i
wyciągnęła dłoń po kolejną
czereśnię. Palcami rozdarła jej skórkę i skrzywiła się z obrzydzeniem na widok
białego, pulchnego robaka. Rzuciła owoc przed siebie. Wzdrygnęła się i odgarnęła
z twarzy tłusty kosmyk włosów. Chwyciła kolejną garść owoców, i dokładnie
je oglądając, wsadziła
wszystkie na raz do ust.
Dokładnie w tym samym momencie do jej uszu dobiegło ostre,
agresywne szczekanie kundli, które przykute do bud szczerzyły zęby do każdego,
kto ośmielił się przejść przez podwórko. Droga stamtąd prowadziła jedynie do
sadu. Była pora kolacji, więc żaden z domowników nie miał powodu odrywać się od
wykwintnych dań. Mogło to oznaczać tylko jedno. Szukali jej.
Rozejrzała się szybko, i nie widząc nikogo, zeskoczyła
niezgrabnie z gałęzi i upadła na kolana, przygryzając sobie język. Wypluła
zrzute czereśnie na ziemię, i podnosząc się, niedbałym ruchem ręki
wytarła sobie lepki sok z brody. Spojrzała z niechęcią na zaplamiony rękaw
starej koszuli ojca, którą miała na sobie. Uniosła głowę, słysząc,
że szczekanie psów narastało, i puściła się biegiem. Gdyby dowiedzieli się, że
nie było jej w pokoju…
Wspięła się na wzgórze i kiedy tylko dotarła do niezbyt
wysokiego, sypiącego się muru, schyliła się, i wyglądając zza niego ostrożnie, obrzuciła
podwórko spojrzeniem. Zamrugała szybko i pokręciła głową. Psy leżały w budach,
dysząc ciężko w nadal gorących, intensywnych promieniach słońca. Jeden z nich
głośno chłeptał wodę z wiadra, rozpryskując ją wokół siebie, a dźwięk ten dudnił
w wieczornej ciszy. Marie zamyśliła się na moment. Dobrze pamiętała drażniące ujadanie,
które niosło się echem po sadzie. Niemożliwe, żeby sobie tylko to wyobraziła. Ponownie
pokręciła głową i zrezygnowana ruszyła w kierunku bocznych drzwi domu.
Kiedy wślizgnęła się do jadalni, stół był już pusty. Poczuła, jak żołądek
ściska jej się boleśnie na zapach wytrawnych potraw. Od rana zjadła jedynie
kilka czereśni. Ruszyła w kierunku dobiegających z kuchni głosów. W momencie, w
którym otworzyła drzwi i weszła do środka, jej ciało owiał ciepły podmuch
powietrza.
Siedząca w samym rogu szczupła dziewczyna, w towarzystwie
plotkujących kucharek, odwróciła się, całą postawą okazując zniecierpliwienie.
Marie obdarzyła ją przepraszającym uśmiechem i ciężko opadła na krzesło. Siostra obrzuciła ją nieprzyjemnym
spojrzeniem, po czym westchnęła teatralnie, widząc jej ubrudzone ubranie oraz
umorusaną twarz.
– Marie, gdzieś ty się podziewała, na miłość boską? –
zapytała Rosie, strzepując niewidzialny pyłek ze swojego ramienia. – Mam już
dosyć stałego krycia cię.
– Nigdy cię o to nie prosiłam, robisz to z własnej woli –
odparła Marie, uśmiechając się łobuzersko.
– Będziemy miały przez ciebie kłopoty – powiedziała z
niezadowoleniem, starając się ukryć irytację. Wzięła głęboki oddech. – To miała
być pierwsza uroczysta kolacja w towarzystwie doktora Kragena.
Marie nie odzywała się przez moment. Do ich nóg
bezszelestnie podbiegł czarny, duży kot. Mrucząc cicho, ocierał
się o Marie, z wyraźną rozkoszą mrużąc oczy. Ta podniosła go i ułożyła wygodnie
w swoich ramionach. Wodząc wzrokiem po kuchni, opuszkami palców gładziła
lśniące futro Angi.
– Wiem. Dlatego nie
miałam najmniejszej ochoty zjawiać się tutaj dzisiaj, ale żołądek dawał o sobie
znać – skłamała, nie potrafiąc wyrzucić z pamięci wydarzenia sprzed kilkunastu
minut.
– Już on jest mądrzejszy od ciebie. – Rosie pokręciła głową
i pochyliła się niżej nad haftowaną poduszką, którą wykańczała.
Czując piasek pod powiekami, powstrzymała się od potarcia
oczu.
– Matka zdaje się
myśleć, że nie mamy o niczym pojęcia.
– To od niej zależy, kiedy nam powie – odrzekła, choć w
głębi duszy miała do matki żal. Zastanawiała się, czy kiedykolwiek zrobiła coś,
co kazało jej wstrzymać się od
obdarzenia córek zaufaniem. – Zresztą, nie będziemy tutaj o tym rozmawiać –
dodała, wskazując
głową na kucharki, które grzały się przy piecu, nie wykazując jednak większego
zainteresowania bliźniaczkami.
Jej siostra głośno wypuściła powietrze. Wstała, i nie
wypuszczając z rąk kota, przemierzyła całą kuchnię i zatrzymała się przy blacie
stołu, gdzie jak zwykle stała jej zimna już porcja jedzenia. Spojrzała na talerz
i zdusiła prychnięcie. Potrawka z zająca zdecydowanie nie należała do jej
ulubionych potraw.
W momencie, w którym chciała się wycofać z pomieszczenia, napotkała
nieprzyjazne spojrzenie pani Collins, głównej kucharki, która wstała z bujanego
fotela, a dojrzawszy dziewczynę, wykrzywiła twarz w nieprzyjemnym
grymasie.
– Ile razy mam ci
powtarzać, żebyś go tutaj nie przynosiła? – z jej ust wydobył się zrzędliwy skrzek.
Omiotła wzrokiem podłogę w poszukiwaniu sierści.
– Już wychodzę – mruknęła Marie, zaciskając zęby.
Pani Collins należała do tych gderliwych i wiecznie niezadowolonych starych
panien. Nosiła długie suknie zakrywające każdy skrawek ciała, włosy upinała w
ciasny kok. Na długim nosie spoczywały okulary w cienkich oprawkach, a na czole
przez białą jak papier skórę prześwitywały żyły.
– Jeżeli jeszcze raz go tu zobaczę… – zagroziła kucharka,
sapiąc ze złości.
– Proszę nie
zapominać, czyją córką jestem – wycedziła dziewczyna, utkwiwszy rozgniewane
spojrzenie w rozmówczyni.
Po chwili ciszy, która zapadła pomiędzy nimi, Marie
wzruszyła ramionami, odwróciła się na pięcie i wyszła, kierując się ku schodom.
Idąc korytarzem, mijała liczne portrety w złotych ramach,
ozdabiające wysokie ściany. Nie
znała nikogo z członków rodziny przedstawionej na obrazach. Ich twarze wydawały
jej się zimne, nieobecne, zbyt piękne i idealne, aby były prawdziwe. Zawsze sztywno
siedzieli na stołeczkach lub stali wyprostowani jak struny, opierając dłonie na
ramionach siedzących. Niektórzy uśmiechali się lekko, sztucznie.
Kiedy znalazła się nareszcie w sypialni, którą dzieliła z
Rosie, zatrzymała się w progu i opuściła kotkę na ziemię, a ta od razu popędziła
w kierunku otwartych drzwi balkonu na końcu korytarza. Marie obrzuciła wzrokiem
pomieszczenie, chcąc
upewnić się, że wszystko znajdowało się na swoim miejscu, niedotknięte przez
pokojówki.
Przy ścianach stały dwa wąskie, jednoosobowe łóżka nakryte
kilkoma ozdobnymi kołdrami i puszystymi, jasnymi futrami. Nad każdym z nich
wisiał błyszczący baldachim, wykonany z niemal przezroczystej, zwiewnej
tkaniny. W rogu pokoju znajdowała się komódka i niewielka, stara szafa.
Pomiędzy nimi niedawno wciśnięta została toaletka, którą otrzymały, wkraczając
w dorosłe, kobiece życie. Przez niezasłonięte okno wpadały liczne promienie
słońca, przez co pomieszczenie zdawało się większe niż w rzeczywistości.
Dokładnie zamknąwszy za sobą drzwi, na palcach podbiegła do
jednej z szuflad. Wolała zachować ostrożność, chociaż miała niemal pewność, iż była na piętrze sama. Spod sporej sterty
halek wygrzebała list owinięty wstążką do włosów w jej ulubionym, czerwonym
kolorze. Rozwiązała ją niecierpliwym ruchem ręki i otworzyła kopertę.
Najdroższa Marie!
Zanim zacząłem pisać
ten list, na dziesiątkach kartek skreślałem milion razy pierwsze zdanie. Ciężko
jest mi opisać wszystkie te uczucia, którymi Cię darzę. Nigdy nie zastanawiałem
się nad tym, dlaczego ludziom trudno przychodzi mówienie o swoich emocjach. Do
momentu, aż poznałem Ciebie. Ja również obawiam się powiedzieć Ci o tym, co czuję.
Nie tak sobie to
zaplanowałem. Miałem ująć Twoje dłonie i spojrzeć Ci w oczy, założyć kosmyk
włosów za ucho i złożyć na Twoim rumianym policzku choć jeden pocałunek. Mimo
to chcę spróbować zrobić to w ten sposób.
Już od chwili, w
której pochwyciłem Twoje spojrzenie, wiedziałem, że nie będziesz mi obojętna
w moim życiu. Twoja zadziorność, odwaga i upór imponowały mi od pierwszych
minut naszej rozmowy. Wiedziałem, że jesteś inna niż wszystkie. Równocześnie delikatność
biła od Ciebie niezwykłym blaskiem. Byłaś niczym pąk kwiatu, który budził się do życia, szukając
najcieplejszych promieni słońca. To właśnie w Tobie uwielbiam. Jesteś idealna
taka jaka jesteś.
Kiedy patrzysz na
mnie wiecznie błyszczącymi, niebieskimi oczami, nawiedzającymi mnie w snach
każdej nocy, czuję niewyobrażalne ciepło rozchodzące się po moim ciele, aż po
końce palców. Jesteś moim ukojeniem, lekarstwem. Gdy wplatasz swoje palce między moje, mam wrażenie, jak gdyby wszystkie pustki w mym już dość
zużytym sercu nagle się wypełniły. Chodzę wtedy z głową nie w chmurach, a ponad
nimi.
To do Ciebie
wyciągnąłem swe serce, kładąc je ufnie w Twoich czułych dłoniach, czego
zdawałaś się być świadoma. Nigdy nie odwzajemniłaś mojego gestu. Jednak nie byłem
zdolny do tego, aby po prostu odejść, zraniony i obrażony na cały świat, gdyż
przy Tobie czułem, że mogę latać.
W wielu sprawach się
ze mną nie zgadzasz. To dość zrozumiałe, jako że pochodzimy z dwóch różnych
światów. Staram się zawsze z Tobą porozmawiać, przedstawić swój punkt widzenia
i pójść na kompromis. Kompromis. Czasami wydaje mi się, że nawet nie wiesz, co znaczy to słowo. Może to ja nie wiem, co
ono znaczy dla Ciebie.
Zastanawiałem się
długo, co lubię w Tobie najbardziej. I myślę, że wiem. To, że zawsze wywołujesz
we mnie tyle emocji. Jesteś czarodziejką mojego serca, brakującą połówką
okaleczonej przez czas duszy.
Kocham Cię, Marie
Arvense. Kocham Cię śmiechem i uśmiechem. Kocham Cię zrozumieniem i akceptacją.
Kocham Cię całym sercem.
– Twój na zawsze.
Marie wyprostowała się powoli i odetchnęła głęboko. List przeczytała
zaledwie trzy razy, ale to wystarczało, aby każde wypisane lekko trzęsącą się
dłonią słowo zapadło głęboko w jej umysł. Jeszcze raz obrzuciła kartkę szybkim
spojrzeniem. Poruszała bezgłośnie ustami, wypowiadając
w myślach niektóre z wyrazów.
Nigdy nie była pewna tego, czy darzyła go czymś więcej niż
zwykłą sympatią. Jednak po jego nagłym odejściu nie mogła się pozbierać. Czuła,
że wypełnia ją jednocześnie zimna pustka i natłok myśli. Straciła tę jedną
osobę, której nie bała się zaufać, której nie bała się podać ręki. Wiedziała
jednak, że nie powinna była wypowiedzieć do niego choćby jednego słowa. I on
również to wiedział, a jak najszybszy wyjazd wydał mu się najlepszym wyjściem z
sytuacji. Przeklinała w myślach wszystkie idiotyczne zasady ojca.
Do środka wtargnęła Rosie, prowadząc za sobą niską,
rudowłosą pokojówkę, która niosła w ramionach kilka kawałków drewna i podpałki.
– Noce są już koszmarnie zimne, nieprawdaż? – zapytała Rosie,
siadając na łóżku i zdejmując zamszowe pantofelki w kolorze pudrowego różu. –
Poprosiłam Evie, żeby pomogła mi rozpalić
ogień, nie znam się na tym za bardzo…
Marie schowała kartkę pod udo i utkwiła nieprzytomne
spojrzenie w tlącym się w kominku płomieniu, który prędko zajmował coraz
większą przestrzeń, a słowa Rosie zdawały się do niej nie docierać.
– Co tam trzymasz? – zapytała ciekawsko jej siostra, wychylając
się do przodu.
Bliźniaczka odwróciła się w jej kierunku i przywołała na
twarz sztuczny uśmiech. Pomachała ręką, w której trzymała list, modląc się,
żeby siostra nie zauważyła wstążki.
– To? Kolejne zaproszenie na jedno z tych koszmarnych
przyjęć – odparła piskliwie. – Już nie wiem, co mam robić, żeby
przestali mi je przysyłać.
- Ja nie dostałam – powiedziała Rosie, chichocząc,
jednak Marie dojrzała w jej brązowych oczach cień zazdrości. – Co napisali?
Znów rozpływali się nad twoją rzekomą urodą?
O wyjściu pokojówki zawiadomiło je głośne trzaśnięcie
drzwi. Marie wzruszyła ramionami i schowała kopertę do kieszeni spodni.
– Jakieś głupoty, to co zwykle – mruknęła, ochlapując twarz
lodowatą wodą stojącą w podłużnym, perłowym półmisku.
Zrzuciła
ubrania na podłogę i na nagie ciało wciągnęła cienką, nocną koszulę.
– Nie kąpiesz się dzisiaj? – zadrwiła jej siostra, odkładając
na dywan kilka ozdobnych poduszek i futer.
– Daj mi spokój. Jestem zmęczona – jęknęła błagalnie,
wślizgując się pod chłodną kołdrę. Poprawiła poduszki i zgasiła lampkę stojącą na
nakastliku, pogrążając pokój w ciemnościach. – Dobranoc – wyszeptała w mrok, przekręcając się na bok.
– Dobranoc – odpowiedziała Rosie, a kilka minut później już
spała.
Marie leżała przez ponad godzinę z oczami utkwionymi w
baldachimie, który mienił się w świetle księżyca. Przypominał jej niebo
rozświetlone gwiazdami.
Upewniwszy się, że oddech jej siostry był głęboki i
powolny, wygramoliła się z łóżka i najciszej, jak mogła, wyjęła
list spomiędzy ubrań, zostawionych
przez nią wcześniej na podłodze. Papier lekko drapał jej zimne ze strachu
dłonie. Oto nadeszła ta chwila. Chwila, w której już nic jej po nim nie
zostanie, oprócz wspomnień. Zapomni jego twarz, zapomni ton jego głosu, zapomni
dźwięk jego śmiechu. Ale tak miało być.
Powoli uchyliła drzwiczki kominka. W twarz buchnął jej
powiew gorąca. Zamknęła na moment oczy, i nie otwierając ich, wrzuciła list w
płomienie. Do jej uszu dobiegł cichy syk, z którym papier zajął się ogniem. Pomału
rozluźniła zaciśnięte w pięści dłonie i odkryła, że w jednej z nich wciąż
jeszcze trzymała czerwoną wstążkę.
:O
OdpowiedzUsuńOjej, co będzie dalej!
Pozdrawiam,
K.