poniedziałek, 22 czerwca 2015

Rozdział 2

Marie
W cieniu imponującej, majestatycznej budowli, którą zamieszkiwali Arvense’owie znajdował się stary, zapomniany przez niemal wszystkich sad. Otaczał go drewniany, nierówny płot, którego deski popękały w większości miejsc i pochylały się ku ziemi w różnych kierunkach. Prawie całe ogrodzenie przykrył gęsty kożuch mchu, a bramka, od czasu do czasu skrzypiała przeraźliwie, kołysana przez wiatr. W gęstym, zbyt gorącym jak na jesienną porę roku powietrzu unosiła się słodkawa woń gnijących owoców.
Na samym krańcu sadu, przy linii płotu znajdowała się stara, niedokładnie zbudowana szopa. Wszystkie walizki, obicia dziesiątek krzeseł i foteli miały podobny, plamisty odcień brązu, którego nabrały, leżąc prawie od zawsze w wilgoci i kurzu. Na ich tle wyróżniało się jedynie potężne pianino. Jedna z jego nóg złamała się, a klapa była otwarta, ukazując szereg pożółkłych klawiszy.
Pomiędzy wysokimi źdźbłami trawy, które przedzierały się przez wielkie szpary między deskami, leżały mieniące się w zachodzącym słońcu odłamki akwarium ludzkich rozmiarów, wypełnione suchymi liśćmi i nadpsutymi jabłkami.
Ciszę przerwał odgłos splunięcia i ciche uderzenia kilku pestek o ziemię. Marie jedną ręką objęła pień drzewa, aby nie spaść z wysokiej gałęzi, i wyciągnęła dłoń po kolejną czereśnię. Palcami rozdarła jej skórkę i skrzywiła się z obrzydzeniem na widok białego, pulchnego robaka. Rzuciła owoc przed siebie. Wzdrygnęła się i odgarnęła z twarzy tłusty kosmyk włosów. Chwyciła kolejną garść owoców, i dokładnie je oglądając, wsadziła wszystkie na raz do ust.
Dokładnie w tym samym momencie do jej uszu dobiegło ostre, agresywne szczekanie kundli, które przykute do bud szczerzyły zęby do każdego, kto ośmielił się przejść przez podwórko. Droga stamtąd prowadziła jedynie do sadu. Była pora kolacji, więc żaden z domowników nie miał powodu odrywać się od wykwintnych dań. Mogło to oznaczać tylko jedno. Szukali jej.
Rozejrzała się szybko, i nie widząc nikogo, zeskoczyła niezgrabnie z gałęzi i upadła na kolana, przygryzając sobie język. Wypluła zrzute czereśnie na ziemię, i podnosząc się, niedbałym ruchem ręki wytarła sobie lepki sok z brody. Spojrzała z niechęcią na zaplamiony rękaw starej koszuli ojca, którą miała na sobie. Uniosła głowę, słysząc, że szczekanie psów narastało, i puściła się biegiem. Gdyby dowiedzieli się, że nie było jej w pokoju…
Wspięła się na wzgórze i kiedy tylko dotarła do niezbyt wysokiego, sypiącego się muru, schyliła się, i wyglądając zza niego ostrożnie, obrzuciła podwórko spojrzeniem. Zamrugała szybko i pokręciła głową. Psy leżały w budach, dysząc ciężko w nadal gorących, intensywnych promieniach słońca. Jeden z nich głośno chłeptał wodę z wiadra, rozpryskując ją wokół siebie, a dźwięk ten dudnił w wieczornej ciszy. Marie zamyśliła się na moment. Dobrze pamiętała drażniące ujadanie, które niosło się echem po sadzie. Niemożliwe, żeby sobie tylko to wyobraziła. Ponownie pokręciła głową i zrezygnowana ruszyła w kierunku bocznych drzwi domu.
Kiedy wślizgnęła się do jadalni, stół był już pusty. Poczuła, jak żołądek ściska jej się boleśnie na zapach wytrawnych potraw. Od rana zjadła jedynie kilka czereśni. Ruszyła w kierunku dobiegających z kuchni głosów. W momencie, w którym otworzyła drzwi i weszła do środka, jej ciało owiał ciepły podmuch powietrza.
Siedząca w samym rogu szczupła dziewczyna, w towarzystwie plotkujących kucharek, odwróciła się, całą postawą okazując zniecierpliwienie. Marie obdarzyła ją przepraszającym uśmiechem i ciężko opadła na krzesło. Siostra obrzuciła ją nieprzyjemnym spojrzeniem, po czym westchnęła teatralnie, widząc jej ubrudzone ubranie oraz umorusaną twarz.
– Marie, gdzieś ty się podziewała, na miłość boską? – zapytała Rosie, strzepując niewidzialny pyłek ze swojego ramienia. – Mam już dosyć stałego krycia cię.
– Nigdy cię o to nie prosiłam, robisz to z własnej woli – odparła Marie, uśmiechając się łobuzersko.
– Będziemy miały przez ciebie kłopoty – powiedziała z niezadowoleniem, starając się ukryć irytację. Wzięła głęboki oddech. – To miała być pierwsza uroczysta kolacja w towarzystwie doktora Kragena.
Marie nie odzywała się przez moment. Do ich nóg bezszelestnie podbiegł czarny, duży kot. Mrucząc cicho, ocierał się o Marie, z wyraźną rozkoszą mrużąc oczy. Ta podniosła go i ułożyła wygodnie w swoich ramionach. Wodząc wzrokiem po kuchni, opuszkami palców gładziła lśniące futro Angi.
–  Wiem. Dlatego nie miałam najmniejszej ochoty zjawiać się tutaj dzisiaj, ale żołądek dawał o sobie znać – skłamała, nie potrafiąc wyrzucić z pamięci wydarzenia sprzed kilkunastu minut.
– Już on jest mądrzejszy od ciebie. – Rosie pokręciła głową i pochyliła się niżej nad haftowaną poduszką, którą wykańczała.
Czując piasek pod powiekami, powstrzymała się od potarcia oczu.
–  Matka zdaje się myśleć, że nie mamy o niczym pojęcia.
– To od niej zależy, kiedy nam powie – odrzekła, choć w głębi duszy miała do matki żal. Zastanawiała się, czy kiedykolwiek zrobiła coś, co kazało jej wstrzymać się od obdarzenia córek zaufaniem. – Zresztą, nie będziemy tutaj o tym rozmawiać – dodała, wskazując głową na kucharki, które grzały się przy piecu, nie wykazując jednak większego zainteresowania bliźniaczkami.
Jej siostra głośno wypuściła powietrze. Wstała, i nie wypuszczając z rąk kota, przemierzyła całą kuchnię i zatrzymała się przy blacie stołu, gdzie jak zwykle stała jej zimna już porcja jedzenia. Spojrzała na talerz i zdusiła prychnięcie. Potrawka z zająca zdecydowanie nie należała do jej ulubionych potraw.
W momencie, w którym chciała się wycofać z pomieszczenia, napotkała nieprzyjazne spojrzenie pani Collins, głównej kucharki, która wstała z bujanego fotela, a dojrzawszy dziewczynę, wykrzywiła twarz w nieprzyjemnym grymasie.
–  Ile razy mam ci powtarzać, żebyś go tutaj nie przynosiła? – z jej ust wydobył się zrzędliwy skrzek.
Omiotła wzrokiem podłogę w poszukiwaniu sierści.
– Już wychodzę – mruknęła Marie, zaciskając zęby.
Pani Collins należała do tych gderliwych i wiecznie niezadowolonych starych panien. Nosiła długie suknie zakrywające każdy skrawek ciała, włosy upinała w ciasny kok. Na długim nosie spoczywały okulary w cienkich oprawkach, a na czole przez białą jak papier skórę prześwitywały żyły.
– Jeżeli jeszcze raz go tu zobaczę… – zagroziła kucharka, sapiąc ze złości.
–  Proszę nie zapominać, czyją córką jestem – wycedziła dziewczyna, utkwiwszy rozgniewane spojrzenie w rozmówczyni.
Po chwili ciszy, która zapadła pomiędzy nimi, Marie wzruszyła ramionami, odwróciła się na pięcie i wyszła, kierując się ku schodom.
Idąc korytarzem, mijała liczne portrety w złotych ramach, ozdabiające wysokie ściany. Nie znała nikogo z członków rodziny przedstawionej na obrazach. Ich twarze wydawały jej się zimne, nieobecne, zbyt piękne i idealne, aby były prawdziwe. Zawsze sztywno siedzieli na stołeczkach lub stali wyprostowani jak struny, opierając dłonie na ramionach siedzących. Niektórzy uśmiechali się lekko, sztucznie.
Kiedy znalazła się nareszcie w sypialni, którą dzieliła z Rosie, zatrzymała się w progu i opuściła kotkę na ziemię, a ta od razu popędziła w kierunku otwartych drzwi balkonu na końcu korytarza. Marie obrzuciła wzrokiem pomieszczenie, chcąc upewnić się, że wszystko znajdowało się na swoim miejscu, niedotknięte przez pokojówki.
Przy ścianach stały dwa wąskie, jednoosobowe łóżka nakryte kilkoma ozdobnymi kołdrami i puszystymi, jasnymi futrami. Nad każdym z nich wisiał błyszczący baldachim, wykonany z niemal przezroczystej, zwiewnej tkaniny. W rogu pokoju znajdowała się komódka i niewielka, stara szafa. Pomiędzy nimi niedawno wciśnięta została toaletka, którą otrzymały, wkraczając w dorosłe, kobiece życie. Przez niezasłonięte okno wpadały liczne promienie słońca, przez co pomieszczenie zdawało się większe niż w rzeczywistości.
Dokładnie zamknąwszy za sobą drzwi, na palcach podbiegła do jednej z szuflad. Wolała zachować ostrożność, chociaż miała niemal pewność, iż była na piętrze sama. Spod sporej sterty halek wygrzebała list owinięty wstążką do włosów w jej ulubionym, czerwonym kolorze. Rozwiązała ją niecierpliwym ruchem ręki i otworzyła kopertę.

Najdroższa Marie!
Zanim zacząłem pisać ten list, na dziesiątkach kartek skreślałem milion razy pierwsze zdanie. Ciężko jest mi opisać wszystkie te uczucia, którymi Cię darzę. Nigdy nie zastanawiałem się nad tym, dlaczego ludziom trudno przychodzi mówienie o swoich emocjach. Do momentu, aż poznałem Ciebie. Ja również obawiam się powiedzieć Ci o tym, co czuję.
Nie tak sobie to zaplanowałem. Miałem ująć Twoje dłonie i spojrzeć Ci w oczy, założyć kosmyk włosów za ucho i złożyć na Twoim rumianym policzku choć jeden pocałunek. Mimo to chcę spróbować zrobić to w ten sposób.
Już od chwili, w której pochwyciłem Twoje spojrzenie, wiedziałem, że nie będziesz mi obojętna w moim życiu. Twoja zadziorność, odwaga i upór imponowały mi od pierwszych minut naszej rozmowy. Wiedziałem, że jesteś inna niż wszystkie. Równocześnie delikatność biła od Ciebie niezwykłym blaskiem. Byłaś niczym pąk kwiatu, który budził się do życia, szukając najcieplejszych promieni słońca. To właśnie w Tobie uwielbiam. Jesteś idealna taka jaka jesteś.
Kiedy patrzysz na mnie wiecznie błyszczącymi, niebieskimi oczami, nawiedzającymi mnie w snach każdej nocy, czuję niewyobrażalne ciepło rozchodzące się po moim ciele, aż po końce palców. Jesteś moim ukojeniem, lekarstwem. Gdy wplatasz swoje palce między moje, mam wrażenie, jak gdyby wszystkie pustki w mym już dość zużytym sercu nagle się wypełniły. Chodzę wtedy z głową nie w chmurach, a ponad nimi.
To do Ciebie wyciągnąłem swe serce, kładąc je ufnie w Twoich czułych dłoniach, czego zdawałaś się być świadoma. Nigdy nie odwzajemniłaś mojego gestu. Jednak nie byłem zdolny do tego, aby po prostu odejść, zraniony i obrażony na cały świat, gdyż przy Tobie czułem, że mogę latać.
W wielu sprawach się ze mną nie zgadzasz. To dość zrozumiałe, jako że pochodzimy z dwóch różnych światów. Staram się zawsze z Tobą porozmawiać, przedstawić swój punkt widzenia i pójść na kompromis. Kompromis. Czasami wydaje mi się, że nawet nie wiesz, co znaczy to słowo. Może to ja nie wiem, co ono znaczy dla Ciebie.
Zastanawiałem się długo, co lubię w Tobie najbardziej. I myślę, że wiem. To, że zawsze wywołujesz we mnie tyle emocji. Jesteś czarodziejką mojego serca, brakującą połówką okaleczonej przez czas duszy.
Kocham Cię, Marie Arvense. Kocham Cię śmiechem i uśmiechem. Kocham Cię zrozumieniem i akceptacją. Kocham Cię całym sercem.
– Twój na zawsze.

Marie wyprostowała się powoli i odetchnęła głęboko. List przeczytała zaledwie trzy razy, ale to wystarczało, aby każde wypisane lekko trzęsącą się dłonią słowo zapadło głęboko w jej umysł. Jeszcze raz obrzuciła kartkę szybkim spojrzeniem. Poruszała bezgłośnie ustami,  wypowiadając w myślach niektóre z wyrazów.
Nigdy nie była pewna tego, czy darzyła go czymś więcej niż zwykłą sympatią. Jednak po jego nagłym odejściu nie mogła się pozbierać. Czuła, że wypełnia ją jednocześnie zimna pustka i natłok myśli. Straciła tę jedną osobę, której nie bała się zaufać, której nie bała się podać ręki. Wiedziała jednak, że nie powinna była wypowiedzieć do niego choćby jednego słowa. I on również to wiedział, a jak najszybszy wyjazd wydał mu się najlepszym wyjściem z sytuacji. Przeklinała w myślach wszystkie idiotyczne zasady ojca.
Do środka wtargnęła Rosie, prowadząc za sobą niską, rudowłosą pokojówkę, która niosła w ramionach kilka kawałków drewna i podpałki.
– Noce są już koszmarnie zimne, nieprawdaż? – zapytała Rosie, siadając na łóżku i zdejmując zamszowe pantofelki w kolorze pudrowego różu. – Poprosiłam Evie, żeby pomogła mi rozpalić ogień, nie znam się na tym za bardzo…
Marie schowała kartkę pod udo i utkwiła nieprzytomne spojrzenie w tlącym się w kominku płomieniu, który prędko zajmował coraz większą przestrzeń, a słowa Rosie zdawały się do niej nie docierać.
– Co tam trzymasz? – zapytała ciekawsko jej siostra, wychylając się do przodu.
Bliźniaczka odwróciła się w jej kierunku i przywołała na twarz sztuczny uśmiech. Pomachała ręką, w której trzymała list, modląc się, żeby siostra nie zauważyła wstążki.
– To? Kolejne zaproszenie na jedno z tych koszmarnych przyjęć – odparła piskliwie. – Już nie wiem, co mam robić, żeby przestali mi je przysyłać.
- Ja nie dostałam – powiedziała Rosie, chichocząc, jednak Marie dojrzała w jej brązowych oczach cień zazdrości. – Co napisali? Znów rozpływali się nad twoją rzekomą urodą?
O wyjściu pokojówki zawiadomiło je głośne trzaśnięcie drzwi. Marie wzruszyła ramionami i schowała kopertę do kieszeni spodni.
– Jakieś głupoty, to co zwykle – mruknęła, ochlapując twarz lodowatą wodą stojącą w podłużnym, perłowym półmisku.
                Zrzuciła ubrania na podłogę i na nagie ciało wciągnęła cienką, nocną koszulę.
– Nie kąpiesz się dzisiaj? – zadrwiła jej siostra, odkładając na dywan kilka ozdobnych poduszek i futer.
– Daj mi spokój. Jestem zmęczona – jęknęła błagalnie, wślizgując się pod chłodną kołdrę. Poprawiła poduszki i zgasiła lampkę stojącą na nakastliku, pogrążając pokój w ciemnościach. – Dobranoc  – wyszeptała w mrok, przekręcając się na bok.
– Dobranoc – odpowiedziała Rosie, a kilka minut później już spała.
Marie leżała przez ponad godzinę z oczami utkwionymi w baldachimie, który mienił się w świetle księżyca. Przypominał jej niebo rozświetlone gwiazdami.
Upewniwszy się, że oddech jej siostry był głęboki i powolny, wygramoliła się z łóżka i najciszej, jak mogła, wyjęła list spomiędzy ubrań, zostawionych przez nią wcześniej na podłodze. Papier lekko drapał jej zimne ze strachu dłonie. Oto nadeszła ta chwila. Chwila, w której już nic jej po nim nie zostanie, oprócz wspomnień. Zapomni jego twarz, zapomni ton jego głosu, zapomni dźwięk jego śmiechu. Ale tak miało być.

Powoli uchyliła drzwiczki kominka. W twarz buchnął jej powiew gorąca. Zamknęła na moment oczy, i nie otwierając ich, wrzuciła list w płomienie. Do jej uszu dobiegł cichy syk, z którym papier zajął się ogniem. Pomału rozluźniła zaciśnięte w pięści dłonie i odkryła, że w jednej z nich wciąż jeszcze trzymała czerwoną wstążkę.